Choć to ostatnio mało popularne, lubię czytać Andrzeja Pilipiuka. Ja wiem, że teraz jest w modzie sarkać na jego książki i zachwycać się Dukajem, no ale cóż. Co więcej – pomimo że ostatnio praktycznie nie kupuje już książek w formie materialnej, to otrzymałem najnowszy zbiór opowiadań jako prezent. Dwa dni i po lekturze.
A pochwalić można już samo wydanie. Utwardzana okładka (nie mam pojęcia, czy posiada to jakąś fachową nazwę), całość szyta (możliwe, że i klejona) oraz dołączona materiałowa zakładka (to akurat swoją nazwę ma – kapitałka). 380 stron i tradycyjna już karta. Swoją drogą, ciekawe czy ktoś ułożył już talię. Do tego cena – niecałe 40zł. Całość prezentuje się nad wyraz sympatycznie. Stonowana, kremowa okładka i oszczędna grafika tytułowa. Brawo za wydanie.
„Szewc z Lichtenrade” to zbiór dziesięciu „bezjakubowych” opowiadań. Z lekką nutką złośliwości można powiedzieć, że jeśli ktoś przeczytał jakiekolwiek opowiadania Pilipiuka, to zna je wszystkie. Spotkać można tutaj znane już postaci w co prawda nowych, ale jednak często przewidywanych sytuacjach.
I to jest chyba mój największy zarzut pod adresem książki. Opowiadania są zróżnicowane. Widać, że Andrzej to nie nowicjusz i pióro ma nad wyraz lekkie. Praktycznie „pochłania” się kolejne strony. Wszystko wydawałoby się więc idealne. Jednak brakuje momentami „tego czegoś”. Jakiegoś zaskakującego zwrotu akcji, jakiejś niespodziewanej puenty.
O czym są opowiadania? To już charakterystyczna dla Pilipiuka mieszanka historii, współczesności oraz fantastyki. Spotkanie z nieznanym i niezbadanym, czasem zderzenie nauki z legendami i zabobonami. I – powtórzę to jeszcze raz – to kawał solidnej literatury. Zabrakło tylko jednak w moim odczuciu tego błysku. Czasem odniosłem wrażenie, jakby niektóre opowiadania były na siłę i zbyt szybko kończone, jakby Pilipiukowi się spieszyło lub jakby bał się wrzucić do jednego opowiadania zbyt dużo pomysłów. A szkoda.
Oczywiście w tekstach nie zabrakło ukazania światopoglądu Pilipiuka. Tradycyjnie już więc mamy tutaj pochwałę pracy u podstaw, samodzielności i zaradności. Z drugiej strony wyśmiani Niemcy oraz ukazanie kretynizmów komunizmu. Można powiedzieć – standardowy dodatek do dzieł Andrzeja.
Czy warto? Miłośników Pilipiuka przekonywać nie muszę, a przeciwników nie przekonam. Jeśli ktoś szuka kawałka solidnej literatury – warto. Jeśli ktoś szuka objawienia, przełomowego dzieła i zawiłych intryg z zaskakującymi zwrotami akcji – to nie jest pozycja dla niego.
Moja ocena: 4/6
Serio czytanie Pilipiuka jest teraz niepopularne? o_O
zgadzam sie, ze teksty wygladaja na koncozne na szybcko. Chocby opowiadanie o yeti – rozwija sie swietnie, a tu nagle ciach, koniec, a moglo byc tak fajnie, nawet mialem pare swoich teorii. 🙂
To chyba najslabszy zbiorek Andrzeja, jakby zabraklo czasu na doszlifowanie pomyslow. Wkurza tez redakcja – za duzo wielokropkow zostalo (o wycinaniu wtretow politycznych – za duzo, za malo subtelne – juz zapomnialem, od kiedy Ellen nie redaguje ksiazek meza).
Patrząc na komentarze w różnych miejscach – tak, czytanie Pilipiuka jest passe 😉
Widac ominely mnie komentarze :>
Niewiele straciłeś 🙂
Swoją drogą ciekawe czemu opowiadania sprawiają takie wrażenie – limit stron? Termin gonił?
Pilipiuk rox 🙂 „Szewc” mi się podobał, choć jest słabszy od „Rzeźnika drzew” czy „Czerwonej gorączki”. Za to najnowszy Wędrowycz („Trucizna”) mnie rozczarował – chyba jego formuła już się po prostu całkowicie wyczerpała. Fajny blog, Łukasz, będę tu zerkać, zwłaszcza do książek. Bo, jak się okazuje, gust czytelniczy mamy podobny. Jeżeli chodzi o to, że czytanie Pilipiuka jest niemodne – ja mam w domu całą półkę czysto Pilipiukową, więc się nie mogę zgodzić 🙂
Niestety Trucizna jest słaba 🙁 Albo inaczej – dla kogoś, kto nie zna postaci Wędrowycza – może się podobać.