Pierwsze wyjście z mroku

Gdy w 2004 roku wychodził album Pierwsze wyjście z mroku zespolu Coma pojawiły się głosy, że to już koniec. Łódzka grupa rockowa stoczyła się i skończyła. Teraz to już kicha i komercja. Cóż, nie mogłem należeć do grupy osób tak mówiącej. Płytę nabyłem niecały rok po premierze. Prędzej kojarzyłem tylko zespół z jakiś migawek telewizyjnych, gdzie występowali jako goście. No i audycje radiowe. W każdym razie po zapoznaniu się wstępnym z tym co Coma ma do zaproponowania muzycznie – postanowiłem dać im szansę i kupiłem album.

Pięć lat to szmat czasu. Aż mi trochę wstyd, że płyta ta tak długo nie doczekała się żadnej dłuższej wzmianki. Pierwsze wyjście z mroku to – oficjalnie – 11 utworów. Oficjalnie, ponieważ na płycie jest też i dwunasty kawałek, który ponoć nie pasował do wizji albumu. Tym niemniej, daje to ponad godzinę muzyki do słuchania. I co tu dużo mówić – zarówno w 2005 roku jak i obecnie – to kawał bardzo dobrej muzyki do słuchania. Coma na debiutanckim krążku pokazała, że w Polsce można grać inaczej, że nie wszystko zostało już powiedziane.

Ostre gitarowe granie, wyrazisty bas. A do tego fenomenalny i bardzo charakterystyczny głos Piotra Roguckiego, wokalisty Comy. Plotki głoszą, że masteringiem całem płyty zajęła się osoba odpowiedzialna za Ich Troje. Gdy zespół usłyszał płytę po tym zabiegu, gitarzysta u siebie w domu starał się odratować coś z nagrań i zremasterował całość. Utwory na debiutanckim albumie są dość różnorodne. Znajdzie się tutaj i miejsce na spokojną balladę, i na kawałki dość szybkie. Całość okraszona słowami Roguckiego. Spotkałem się z opiniami, że Piotrek to grafoman, człowiek, który leczy chore ambicje, choć sam pisać nie umie. Cóż, każdy ma prawo do własnej opinii. Dla mnie teksty Roguckiego są świetne. Owszem – czasem banalne, czasem dziwaczne – ale za każdym razem jakieś. Na płycie nie  ma praktycznie (o tym później) niepotrzebnych słów czy dźwieków.

Wyjątkiem jest ostatni, ukryty utwór. Skaczemy wydaje się właśnie odskocznią. Po nieco „ciężkiej i dołującej” płycie jest on lekki i skoczny. Nieco ironiczny można nawet powiedzieć. Przy czym to ciągle kawał dobrej muzyki. Genialny odprężacz i odstresowywacz.

Co jest takiego wyjątkowego w Comie, że pokochałem zespół od pierwszego usłyszenia? To miks. Miks bardzo wielu różnych zespołów, zebranych w jedno i polanych apetycznym sosem w postaci wokalu Roguckiego. Debiut wypadł nad wyraz okazale, aczkolwiek – wyprzedzając nieco fakty – i tak potem skopali mi tyłek drugą płytą, którą uważam za najlepsze ich dotychczasowe dokonanie. Zresztą dawno temu już o niej pisałem. Niektórym może nudzić i nieco odrzucać pewna monotematyczność, mi jednak to odpowiada. A niektóre utwory (100 tysięcy jednakowych miast, Pasażer, Spadam czy kultowy już Leszek Żukowski) są po prostu ponadczasowe. Warto się przynajmniej zapoznać z tym albumem, by wyrobić sobie własne zdanie.

Moja ocena: 5-/6

Tagi:

O Chavez