Żegnaj Bilbo

hobbit3W końcu doczekaliśmy się trzeciej części i dzieło Jacksona jest ukończone. To fascynujące, jak bardzo udało się rozdmuchać niewielką bajkę dla dzieci. Dwa pierwsze filmy opisywałem swego czasu. Uczucia co do nich miałem mieszane, choć nie uważam ich za dno totalne.

Główną wadą dla mnie cały czas pozostawała długość. Autorzy adaptacji ewidentnie chcieli jak najdłużej pobawić się w Śródziemiu, jednak pomysłów nie starczało. Ktoś choć odrobinę poszedł jednak po rozum do głowy, bo Bitwa pięciu armii jest najkrótsza – niecałe dwie i pół godziny. Zastanawiam się ile dobije nam wersja reżyserska.

Na korzyść ostatniej części przemówiły dwie rzeczy – wspomniane skrócenie oraz sama fabuła. Drużyna w końcu dotarła do wnętrza góry i po epizodzie ze smokiem jest gotowa na odrodzenie królestwa. Oczywiście na drodze stają elfy i ludzie ze zniszczonego miasta. A jakby tego było mało – zło odradza się i nasyła na bohaterów armię orków. No i orły nadlatują, żeby było faktycznie te pięć armii.

Jeśli komuś nie spodobały się poprzednie części, ta raczej nie zmieni jego nastawienia. To z jednej strony przegenialny Freeman jako Bilbo czy Armitage jako Thorin, ale z drugiej dostajemy nijakie elfy (może poza Pacem) i tragicznego Evansa. Puszczenie oka do fanów to postać Daina Żelaznej Stopy – walczącego na świni bojowej i stylizowanego na zabójcę trolli.

Nie zawodzi oprawa wizualna – może tym razem krajobrazów mamy nieco mniej, jednak rekompensuje to ukazanie bitwy. Oczywiście nie jest to skala z Powrotu króla, ale i tak ogląda się to przyjemnie. Niestety ponownie plącze się gdzieś tutaj całkowicie niepotrzebny wątek romansu i kilka niekoniecznie zamierzonych scen komicznych.

Ja w kinie bawiłem się dobrze. Całość jako trylogia jest oczywiście za długa, ale miło było ponownie odwiedzić znane miejsca i spotkać starych przyjaciół. Teraz za to z wielką chęcią ponownie obejrzę Władcę pierścieni.

O Chavez