Igrzyskujemy dalej

w-pierscieniuChwilowa przerwa spowodowana problemami zdrowotnymi, ale już nadaję dalej. Była część pierwsza, była jej wersja filmowa, czas na tom drugi – W pierścieniu ognia. Standardowo już ostrzegę wszystkich nieczytających, że pewnych spoilerów uniknąć się nie da, choć zasadniczo się staram.

Katniss i Peeta zwyciężyli w Głodowych Igrzyskach, wprowadzając precedens. Z powodu ich miłości zmieniono zasady, później starano się wszystko odwołać by w końcu ulec szantażowi. Oczywiście to nie spodobało się ani organizatorom, ani prezydentowi Kapitolu. Lud jednak pokochał młodą parę, trzeba więc było publicznie ciągnąć szopkę.

I tak Kat odbyła tournée zwycięzców, pod silną presją „nie wzniecania ognia” w poszczególnych dystryktach. Przez rok cieszyła się przywilejami zwycięzców, jednocześnie cały czas pozostając w rozterce iście emocjonalnej. Z jednej strony publiczna miłość do Peety, do którego powoli się przekonuje, z drugiej Gale i chęć pozostania „w porządku” wobec niego. Na to wszystko nałożone problemy związane z rzekomymi niepokojami, które swój początek mają w buncie wygranych.

I tak oto nadciągają jubileuszowe Igrzyska Ćwierćwiecza. Co 25 lat organizowane są zawody na specjalnych zasadach. Zwykle oznacza to podwojenie liczby uczestników. W tym roku jednak – co za niespodzianka, na arenie mają wystąpić pary złożone z dotychczasowych zwycięzców. Jako że w 12 dystrykcie są to całe trzy osoby, wniosek nasuwa się sam. I to jest jedna z głównych wad książki.

W pierścieniu ognia przez większość czasu wydaje się kalką pierwszego tomu. Ceremonia, przygotowania, w końcu sama arena i walka. Jasne, sami bohaterowie występujący na niej są tym razem dużo ciekawski. Podobnie sam koncept areny. Jednak mimo wszystko przez większość czasu ma się nieprzyjemnie wrażenie déjà vu. I dopiero sama końcówka robi się dużo ciekawsza i zachęca do zapoznania się z tomem trzecim.

Kolejna sprawa, to po raz kolejny język, jakim napisana jest książka. Jest bardzo prosty, momentami wręcz toporny. Znowu występują liczne powtórzenia i niezwykle krótkie zdania. Tym razem dodatkowo dochodzi do tego informacja wtórna. Znowu wyjaśniane są nam rzeczy, które już opisano w tomie pierwszym. Nie mam pojęcia po co. To nie fizyka jądrowa, że trzeba o tym przypominać bo ktoś zapomni albo nie zrozumie.

Ciesze się, że drugi tom mam za sobą. Bo jest on zwyczajnie słaby – poza samą końcówka niewiele wniósł. Równie dobrze można by nieco pociąć pierwszy tom i dopisać kilka rozdziałów. No nic, pozostaje jeszcze tom trzeci.

O Chavez