Morskie debiuty

admiraletteZawsze uważałem, że posiadanie marzeń i ich realizowanie to kapitalna sprawa. Stąd też od dłuższego już czasu śledziłem poczynania Andrzeja Tucholskiego z jestKultura.pl właśnie z tym związane. Tak, byłem zapisany do Tajemnej Listy i o tym, że Andrzej pracuje nad książką wiedziałem od dość dawna. Za to z uporem maniaka omijałem wszelkie udostępniane fragmenty przyszłej książki – by nie psuć sobie późniejszego jej odbioru.

I w końcu jest – Admiralette Księga Pierwsza. Tytuł przewrotny, bo – słusznie zresztą – zakłada dalszą kontynuację z jednej strony, z drugiej zaś to nie do końca powieść, co zbiór trzech powiązanych ze sobą opowiadań. Tak zdecydował autor, niech więc tak będzie. Admiralette możemy zaliczyć do gatunku morskiego fantasy, przy czym póki co nie pojawiły się jeszcze w niej kanoniczne rasy. Bohaterką jest siedemnastoletnia Sephira, córka admirała Floty. To jest w ogóle ciekawe – Tucholski stworzył w swoim świecie państwo, które całe życie porusza się na okrętach po morzach i oceanach. Taka wariacja na temat Wodnego Światu, przy czym dość oryginalna jeśli idzie o literaturę fantasy.

Fabuła – tu mam problem, bo z początku pojęcia nie miałem o czym jest książka. Dostałem masę opisów, dowiedziałem się o flocie, o otoczeniu, o oceanach. Nawet o bohaterce jest całkiem sporo. Ale pojęcia kompletnego nie miałem o co chodzi. I to jest jedna z bolączek pierwszej opowieści. Akcja się ciągnie przeraźliwie, dostajemy kolejne opisy, wyjaśniane są nam różne napotykane mechanizmy – ale to niczemu nie służy. Tu jakaś przesyłka, potem na moment pojawia się zalążek fabuły i znowu ginie pod zalewem opisów. Ciekawiej robi się dopiero od połowy drugiej opowieści. Co prawda dalej niekoniecznie jest to główny wątek, ale przynajmniej coś się dzieję.

Drugi mankament to język – widać że Admiralette to debiut. Na początku lektury miałem wrażenie, że czytam wypracowanie licealne. Proste zdania, czasem zastosowany do tego dziwny szyk. I żeby nie było niedomówień – nie oczekuję potworków językowych rodem z Dukaja. Ale ewidentnie zabrakło tutaj jakiegoś redaktora, który pogoniłby autora. Tym bardziej, że pod koniec książki język wygląda już zdecydowanie lepiej. Przy czym tutaj pojawia się też trzeci zgrzyt – słownictwo. Tucholski miesza terminologię morską z własnymi pomysłami (co jest ok), do tego dorzucając miejscami slang młodzieżowy (co już wypada słabo). Kuleje także sama dynamika oraz dialogi. Gdy na morzu sztorm, my czytamy zbudowany prostym zdaniami długi i dokładny jego opis.

Szkoda, bo jak mówiłem na wstępie – fajnie że Andrzej realizuje swoje marzenia. Podejrzewam że liczne grono czytelników bloga (do którego i ja się zaliczam) książkę kupi, dzięki czemu powstaną dalsze tomy. Przy czym należy postawić sprawę jasno – debiut to bardzo przeciętny. Cały czas odnosiłem wrażenie, że zabrakło – poza samym warsztatem – porządnej redakcji i korekty. Już King mówił, że dobry redaktor jest na wagę złota. I tutaj zdaje się to potwierdzać. Swoją drogo, może po prostu nie jestem targetem. Podejrzewam że nieco młodsi czytelnicy będą się dobrze bawić podczas lektury.

Czy kupię drugi tom? Tak, o ile będzie w równie dobrej promocyjnej cenie. Choćby z ciekawości – jak dalej potoczy się dopiero co rozpoczęta fabuła i czy autor w międzyczasie podciągnie się w pisaniu opowiadań. Gdyby ktoś miał jednak niedosyt morskich klimatów, to zdecydowanie lepiej sięgnąć po sprawdzone nazwiska – Komudę, Mortkę czy Domagalskiego.

O Chavez