Somalijskie piekło

helikopterTak się zupełnie przypadkowo złożyło, że w trakcie gdy razem ponownie oglądaliśmy Kompanie Braci, to równocześnie ja kończyłem ebooka Marka Bowdena – Helikopter w ogniu. Tak, na jej podstawie powstał znakomity film – to tak gwoli wyjaśnienia, bo już mnie kilka osób pytało co było pierwsze. Swoją drogą samą ekranizację też zdecydowanie polecam, o czym już zresztą pisałem.

O co w zasadzie chodzi? Rok 1993, Mogadiszu, Somalia. W tym afrykańskim kraju ONZ stara się zaprowadzić pokój i wprowadzić demokrację. Z wielu powodów wychodzi mu to średnio, stąd też obecność w tamtych rejonach amerykańskiej armii. Głównym „problemem” wedle rozumowania koalicji jest klan Habar Gidir, pod przewodnictwem Mohameda Farraha Aidida. Z tego też powodu siły amerykańskie co jakiś czas urządzają „łapanki” na jego najbliższych współpracowników.

Ich taktyka była prosta i skuteczna – siatka wywiadowcza dokonywała rozpoznania celu, następnie następował desant z powietrza oddziału Delta Force wraz z ubezpieczającymi akcję rangersami. Szybkie wejście, element zaskoczenia, złapanie podejrzanych i ewakuacja przy pomocy konwoju naziemnego który w czasie trwania misji podąża do celu. Wydawało się więc, że operacja z 3 października nie będzie niczym nadzwyczajnym. Tak też było do pewnego momentu – kiedy zestrzelono najpierw pierwszego Black Hawka, a potem drugiego. Od tych wydarzeń praktycznie wszystko zaczęło iść nie tak.

Książka nie skupia się na żadnym konkretnym żołnierzu koalicji. Bohaterów poznajemy w momencie przygotowania do misji a później towarzyszymy im w kolejnych minutach piekła, jakie rozpętało się na ulicach Mogadiszu. Warto tutaj zauważyć, że oddział około 160 żołnierzy musiał stawić czoło fali zdenerwowanych mieszkańców, wspartej przez lokalną milicję Adidiego. Wszystko to w momencie, kiedy amerykanie planowali trwanie potyczki na 45-60 minut. Wielu z nich ograniczyło wagę swojego ekwipunku przez pozbycie się kewlarowych płyt z kamizelek. Do tego praktycznie wszyscy zostawili w bazie noktowizory.

Wyczytałem że Bowden nie jest historykiem wojennym, a dziennikarzem. I to po prostu czuć czytając – przy czym nie jest to zarzut, a komplement. Autor posługuje się językiem niezwykle prostym, ale przy tym plastycznym. Nie sili się na taktyczne rozpisanie każdej potyczki, stara się raczej przekazać relację samych walczących. Dzięki temu czujemy chaos, zdeterminowanie ale i momentami zwątpienie. Stąd też sama książka nieco „długo startuje”. Początkowe rozdziały kreślące sytuację polityczną, opisujące życie w bazie powoli wprowadzają nas w to, co ma nastąpić podczas samej akcji.

Ogromny plus należy się też za dziennikarskie podejście właśnie do samego tematu. Mamy więc z jednej strony duże ilości informacji przekazanych podczas bezpośrednich rozmów z żołnierzami. Ale mamy też kilka słów na temat tego, jak cały konflikt widziała „druga strona”. Bowden był w Mogadiszu, oglądał miejsca starć i rozmawiał z naocznymi świadkami lub nawet uczestnikami. I znowu – całość została odpowiednio przedstawiona, „ufabularyzowana”. Ale całość jest niezwykle strawna.

Jeśli lubisz historie niezwykle ciekawych konfliktów – bo przecież bitwa o Mogadiszu była najintensywniejszą potyczką na bliski dystans od czasów Wietnamu – podane w sposób niezwykle realistyczny, bez upiększania i koloryzowania – to warto. Warto przebrnąć przez nieco ospały początek by później walczyć o przetrwanie na somalijskiej ulicy.

O Chavez