Murzyn na koniu?

django„Nie trać życia na bycie kimś, kto nie widział Django” – tak skomentował ten film Robert Sienicki pod pytaniem na Fejsie. I sam bym chyba lepiej nie potrafił tego lepiej i celnej ująć. Django trzeba zobaczyć.

Pamiętam, jak praktycznie do każdego filmu Tarantino dokładano łatkę, że wiele w nim westernów i bijatyk rodem z Bruce’a Lee. Można powiedzieć, że historia zatoczyła koło – Quentin nakręcił western. Ciekawe do czego teraz to porównać? Oczywiście jak zwykle zrobił to po swojemu.

To ciekawe, że oryginalnością Tarantino jest fakt, że wszystkie jego filmy są podobne do siebie. Widząc nazwisko reżysera praktycznie wiemy czego się spodziewać – pokręconych historii, dużej dawki humoru oraz hektolitrów krwi.

Tak, Django wszystko to ma.

Po raz kolejny także zebrano sporą liczbę znanych nazwisk, które nie zawodzą. Jamie Foxx jako tytułowy Django – niewolnik który zostaje uwolniony przez łowcę głów – nieco jednak rozczarowuje. Albo inaczej – na tle pozostałych wypada blado, bo na pewno nie jest to źle zagrana postać. A ci inni to choćby znany z Bękartów Christoph Waltz, tutaj jako dr. King Schultz, wspomniany już wybawca Django. Przewija się tu także Don Johnson czy Leonardo DiCaprio, jednak fenomenalną kreacją popisał się tym razem Samuel L. Jackson jako Stephen, podstarzały służący w Candylandzie.

Fabuła jest prosta i banalna. Schultz jako łowca nagród poluje na kolejne ofiary. Aby jednak je rozpoznać, musi prosić o pomoc Django – niewolnika którego wykupuje (w dość oryginalny sposób) z niewoli. Oczywiście ten drugi ma własną historię a „mentor” postanawia mu pomóc. Django chce uwolnić swoją żonę, która pracuje na ranczu Candyland, zarządzanym przez Calvina Candie (w tej roli DiCaprio). W tym celu wraz z doktorem udają handlarzy. I tyle jeśli idzie o oryginalność fabuły – nie jest.

Ale to nie to decyduje o sile tego filmu. To przede wszystkim dialogi i wiele małych smaczków, które idealnie doprawiają Django. Scena z kapturami, przy której śmiało się całe kino, konsekwentne stosowanie słowa „nigger” w odniesieniu do murzynów czy przerysowana i nieco nierealna postać samego Schultza. To wszystko jest czymś, co zdecydowanie warto zobaczyć. To krwawy film, ale jednocześnie często śmieszy.

W paru momentach, gdy myślimy już, że to koniec, Quentin znowu postanawia zamieszać i cała zabawa zaczyna się od nowa. Nie ma tu niesamowitych efektów specjalnych. Nie ma niesamowicie skomplikowanej fabuły. Jest jednak świetna gra aktorska (Oskara dla Jacksona!), naturalny humor oraz „lekkość” opowiedzenia całej historii i fenomenalna wręcz ścieżka dźwiękowa sprawiają, że te niecałe trzy godziny spędzone w kinie wspominam niezwykle przyjemnie.

O Chavez