Gra o widza

gotDopiero co skończył się trzeci sezon Gry o Tron. Ekranizacja ma swoich zwolenników tak jak i przeciwników. Ja pooglądać lubię, choć wiem, że całość jest spłycona w stosunku do pierwowzoru. Ale takie prawa ekranu. Wpis chciałem jednak poświęcić nieco innemu zjawisku.

Ładnych paręnaście lat temu, gdy na stojąco wchodziłem jeszcze pod szafę, do naszego kraju w coraz większej ilości zaczęły docierać zagraniczne produkcje. Z jednej strony kina i wypożyczalnie VHS, z drugiej kolejne kanały w telewizorze. A w nich, a jakże, seriale.

twimpeaks

Wiele produkcji, z racji tego że były u nas „pierwsze” i ukazywały „powiew Zachodu”, dzisiaj określa się mianem wybitnych i kultowych. Niestety, oglądane współcześnie budzą jedynie uśmiech politowania. Policjanci z Miami, Drużyna A, Airwolf, MacGyver. To tylko wierzchołek. Ale i wśród nich trafiały się perełki.

californication

Pierwszy sezon niezwykle klimatycznego Miasteczka Twin Peaks, z hipnotycznym motywem przewodnim. Mistyczny Robin z Sherwood, gdzie Clannad tworzył podkład muzyczny. Z archiwum X, z czasem nieco słabsze, ale i tak – w porównaniu do innych – trzymające poziom. Do tego niesamowite brytyjskie seriale komediowe, które bawią po dziś dzień.

Cały czas jednak gdzieś w tle przewijało się, że seriale to coś gorszego niż film. Mniejsze budżety, przez co gorsza produkcja. Mniej znane nazwiska aktorów i mniejsze wymagania wobec widzów jeśli idzie o scenariusz. Tak, uogólniam, bo wyjątki przecież były, jak choćby wyżej wymienione tytuły.

fringe

Od jakiegoś czasu jednak sytuacja uległa zmianie. Seriale „wróciły do łask”. Coraz większe budżety zaowocowały dziełami dopieszczonymi pod kątem technicznym. Pojawiające się „wielkie nazwiska” znane z kin udowadniały, że można i że warto. Że granie w serialu to nic uwłaczającego godności aktora. I to bardzo cieszy.

Osobiście bardzo lubię produkcje HBO. Śledziłem losy Rodziny Soprano, walczyłem w Europie wraz z Kompanią Braci, a później także na Pacyfiku. A ostatnio śledzę zmagania wielkich rodów Westeros. Nie oznacza to, że inni spoczęli na laurach. Dr House odświeżył gatunek kryminałów, dając przy tym niezwykle barwną postać głównego bohatera. Fringe udowodnił, że można stworzyć dobry serial science-fiction. A gdy potrzeba mało wymagającej umysłowo rozrywki, mam Californication.

bob

Seriale pozwoliły na to, co jest niemożliwe w kinie. Mogą budować silną więź z postaciami. Rozbudowywać fabułę i skupiać się odpowiednio długo na każdej postaci. Film za długi nuży. Nawet najciekawszy. Pamiętam maraton Władcy Pierścieni –  ponad 10 godzin w kinie. Serial można dawkować. No i łatwiej jest wygospodarować te 30 minut albo godzinę nawet kilka razy w tygodniu, niż jednorazowo poświęcić ich minimum dwie.

Niezwykle więc cieszy mnie, że „moda” na wysokobudżetowe seriale robione z iście filmowym rozmachem nie mija. Bo to działa. Spójrzcie choćby na reakcje ludzi po pamiętnym odcinku Gry o Tron. Krzyczeli, płakali, wyzywali lub milkli. Dali się ponieść niezwykle silnym emocjom, bo uwierzyli twórcom. Uwierzyli i przyjęli stworzony przez nich w serialu świat.

Internet tylko ułatwia jeszcze większe „wyjście” do widza przez różne kampanie reklamowe. Oficjalne profile na fejsie postaci filmowych, które komentują fabułę z serialu. Czekam, aż zacznie to działać w drugą stronę. Gdy reakcje widzów będą wpływać na fabułę w serialach.

I czasem się zastanawiam, jak by wyglądała reakcja widzów gdyby niektóre starsze ale kultowe już serie startowały dzisiaj. Z całym zapleczem i bogactwem możliwości, jakie udostępnia internet.

O Chavez